10 kwietnia czyli w poszukiwaniu polskiego Guderiana

maginot-line-site-mason_03

„Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii, że naród gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. Wspaniały w buncie i nieszczęściu, haniebny i bezwstydny w triumfie. Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych” – miał rzec wielki, wspaniały cynik Winston Churchill, ten co honor Brytanii uratował, a o polskich emigrantach zapomniał. Mijają 4 lata od najważniejszego, obok odejścia Jana Pawła, wspólnego doświadczenia kilku żyjących pokoleń Polaków, tego ludu co ma pecha, bo za mały by wiele znaczyć, a za duży by dać na trwale się zwasalizować. Wydawałoby się, że nieszczęścia łączą, a sukcesy poróżniają, przecież łatwiej się bólem niż złotymi dutkami dzielić. A tymczasem nic z tych rzeczy, lud nad Wisłą wciąż zaskakuje, nawet studentów historii gdzieś tam w Europie, gdy dowiadują się, że istniały absolutyzm, monarchia konstytucyjna i Rzeczpospolita, państwo, które wszelkim typologiom się nie poddawało.

Mądrzy eksperci, co to stopnie i tytuły naukowego od lat posiadają, zgodnie twierdzą, że w polityce liczą się ci, którzy potrafią wykreować linię podziału i zbudować wokół niej świat emocji. Bierze się to stąd, że przeciętny człowiek nie jest w stanie dokonać racjonalnej analizy rzeczywistości, której skomplikowanie przerasta jego percepcję, nie ma na nią czasu, a być może zwyczajnie mu się nie chce. Czasami tylko udaje mu się trafnie i logicznie zdefiniować własny interes, jak czynią to np. mieszkańcy wsi zwani popularnie chłopami, którzy mimo wyszydzania przez miastowych czyli ex-chłopów, przy urnach wyborczych stają się niezwykle racjonalni.

Polska polityka to ofiara ponad 200-letniego okresu braku suwerenności, podobnie jak społeczeństwo, gospodarka, kultura etc. Nic też dziwnego, że tak kochany przez nas okres międzywojenny stał się czasem drastycznych politycznych podziałów u źródeł których leżał spór o zasługi związane z odzyskaniem niepodległości, a także pytanie czym ta śniona przez pokolenia Polska ma być i kim są Polacy. Ostatecznie, Bóg się zlitował i wydał werdykt iście salomonowy, mit Marszałka pozostał żywym, a dusza Polaka stała się taka jaką to Pan Roman z Chludowa sobie życzył. Potem przyszedł PRL i spory ucichły, by rozgorzeć na nowo pod koniec lat 80.

Mimo kilku prób i przekonania Jerzego Giedroycia, że Polską rządzą trumny Dmowskiego i Piłsudskiego, obu Panów nie udało się politycznie ekshumować, albowiem tym co podzieliło, budując świat emocji, stał się spór o PRL, a w zasadzie o ludzi z nim związanych. Sprawa, która praktycznie została już rozstrzygnięta wraz z parlamentarną elekcją roku 1993, potrafiła bardzo skutecznie polaryzować przez kolejne lata, dając szansę na polityczne kariery masie aktywistów, których jedyną zasługą był peerelowski życiorys albo w charakterze „gnębiącego”, albo „gnębionego”, choć przeróżnie z tym gnębieniem bywało. Z sobie tylko znanych powodów aktywni politycznie rodacy szli za tym przekazem, czyniąc często ministrami i posłami osoby, które uosabiały owe emocje, nic ponadto. No i w końcu przyszedł rok 2005, świat dotychczasowych podziałów legł w gruzach, na jego miejsce powstał nowy, zrodziły się dwa plemiona „transsaharyjskie” z dwoma plemiennymi wodzami i udało im się stworzyć konflikt z którym zaczęła identyfikować się większość politycznie aktywnych wyborców. Naturalnie, świat emocji rządzi się swoimi prawami, dlatego też oba przekazy budowały dwie alternatywne i proste rzeczywistości, w których, niczym podczas piłkarskich derbów Wisła-Cracovia, nie było miejsca na kompromisy.

Historycy Wielkiej Wojny z lubością wspominają, że podczas Bożego Narodzenia 1914 r. na wielu odcinkach frontu zachodniego zawierano rozejm, dzielono się prezentami i śpiewano kolędy, ale były to pierwsze i chyba ostatnie wspólne święta. Potem nienawiść wyeliminowała ludzkie odruchy. No i właśnie tragedia smoleńska, rzecz bez precedensu w historii nie tylko Polski, ostatecznie zamknęła drogę do „wspólnych świąt”. Niezależnie od jej przyczyn, nad którymi średnio konkluzywna dyskusja potrwa zapewne jeszcze lata, zaniechań lub starań władz, radykalizmu lub patriotyzmu opozycji, po obu stronach wyrosły Linie Maginota, obie nie do zdobycia, obie chroniące swoich żołnierzy i pozwalające na prowadzenie wojny „aż do skończenia świata”. I nic nie wskazuje na to, by na horyzoncie majaczył się jakiś, niech Bóg wybaczy porównanie, generał Guderian, gotów ominąć emocjonalne bunkry i tym samym zakończyć kompletnie nieefektywną, choć czasami efektowną, polityczną wojnę pozycyjną. A szkoda, bo chmur na niebie coraz więcej, czasu coraz mniej, nasza La Belle Époque powoli chyli się ku końcowi i jak to w przyrodzie bywa, przetrwają tylko najsilniejsi, a emocje siły nie budują, o czym donosi skromny grafoman, pałętający się po ziemi niczyjej w poszukiwaniu polskiego Guderiana.

Dodaj komentarz